Rosjanie nie są zainteresowani przejęciem europejskich modelów cywilizacyjnych, bo to oznaczałoby upadek rosyjskiego imperium. Przeciwnicy putinowskiego systemu, tacy jak Aleksiej Nawalny, nie są zainteresowani wycofaniem agresywnych pretensji, które Rosja demonstruje w stosunku do słabszych sąsiadów – pisze Ewa Thompson w kolejnym felietonie z cyklu „Widziane z Houston”.
Czy pamiętacie – z historii lub z praktyki – wczesne lata 90., gdy w Rosji rządził Jelcyn i rosyjska demokracja wydawała się być tuż-tuż? Iluż było wtedy wspaniałych ludzi w Rosji, jak wysokie nadzieje wiązaliśmy z ich determinacją przekształcenia Rosji w państwo demokratyczne. Były prawdziwe wybory, Jelcyn starał się pozyskać głosy tańcząc (i pijąc) na spotkaniach z wyborcami. To on jest autorem powiedzenia skierowanego do sowieckich republik: „Bierzcie tyle wolności, ile potraficie zagarnąć”.
Pamiętacie Anatola Szczarańskiego, którego sowiecki sąd skazał na 13 lat łagrów za „antysowiecką agitację”? A Andrieja Sacharowa? Rosyjskiego fizyka, który ośmielił się krytykować sowiecki system. Jego zasługi dla państwa sowieckiego były tak znaczne, że władze nie ośmieliły się go pakować do Gułagu. Albo jeszcze wcześniej – lata 60. XX wieku. Kto pamięta Andreja Amalrika i jego książkę „Czy Związek Sowiecki przetrwa do 1984 roku?” Albo „Archipelag Gułag” Aleksandra Sołżenicyna. Ileż te książki wzbudziły nadziei na Zachodzie. Mówiono: jeżeli w Rosji są tacy ludzie, niechybnie wielkie zmiany są blisko!
Aleksiej Nawalny to nie dysydent na model tych, którzy walczyli o wolność polityczną. On nie odrzuca rosyjskiego imperializmu
Pamiętam czasy, gdy każdy amerykański slawista ekscytował się bieżącymi wydarzeniami w Rosji. Sensacją była wymiana członków Politbiura, dokooptowanie, lub usunięcie kogoś z tej wierchuszki, jak również losy tzw. dysydentów. Po upadku komunizmu ekscytujący był proces walki o władzę wśród moskiewskich i petersburskich grubych ryb, których pozycje były czasem kontestowane przez generałów, stacjonujących daleko od Moskwy (Lebiedź!). Powszechna była nadzieja, że rosyjscy liberałowie (Jawliński!) dojdą do władzy i społeczeństwo wreszcie odrzuci wzorce myślenia utwierdzone przez komunizm i ugruntowane w Rosji stulecia temu.
Były chwile, gdy wydawało się, że niechybnie to nastąpi. I inne chwile, gdy nadzieje pryskały. Wtedy oczekiwaliśmy nowego otwarcia, nowej fali protestów, nowych dysydentów. Czekaliśmy – i nie doczekaliśmy się. Bo Aleksiej Nawalny to nie dysydent na model tych, którzy walczyli o wolność polityczną. On nie odrzuca rosyjskiego imperializmu. Chce integracji Rosji, Ukrainy i Białorusi. Jest wrogiem członkostwa Ukrainy w NATO i wrogiem niepodległości Gruzji. Oskarża putinowską Rosję o brak walki z korupcją (przypomina się „Rewizor” Gogola…). Jak to możliwe, że ta Rosja, w której Jelcyn zachęcał sowieckie republiki do „wybierania wolności” stała się Rosją putinowską, która napada na byłe sowieckie republiki i zaprzecza, że napada?
Moim zdaniem jest to powrót do moskiewskich korzeni, wśród których absolutne poddanie się władzy i wiara w to, że Moskwie wszystko wolno, wciąż grają najważniejszą rolę. Rosjanie nie są zainteresowani przejęciem europejskich modelów cywilizacyjnych, bo to oznaczałoby upadek rosyjskiego imperium. Przeciwnicy putinowskiego systemu, tacy jak Nawalny, nie są zainteresowani wycofaniem agresywnych pretensji, które Rosja demonstruje w stosunku do słabszych sąsiadów. Oni jedynie chcą zorganizować społeczeństwo nieco inaczej, bo wiedzą, że putinowski model się przeżywa.
W Rosji brakuje ludzi, którzy woleliby wolność od przynależności do wielkiego mocarstwa. Rosyjska inteligencja, która tak lubi narzekać na to, że jest uciśniona, w gruncie rzeczy bardziej ceni imperialną potęgę niż prawa obywatelskie
W Rosji nigdy nie było powstania wolnościowców przeciw rządowi. Były maleńkie zrywy, ale aby nazwać je powstaniami trzeba większej ilości ludzi niż paru dekabrystów czy dysydentów à la Amalrik. W Rosji było i jest wielu dobrze wykształconych ludzi, którzy wypowiadają się mniej lub więcej swobodnie, podróżują na Zachód, utrzymują z nim kontakty, współuczestniczą w nowych wynalazkach, krytykują swój rząd – ale do głowy by im nie przyszło wymienić własną karierę, wygodne życie i los swoich bliskich na walkę o taki społeczny ustrój, w którym wszyscy obywatele Federacji mogliby kontestować autorytarny model zarządzania społeczeństwem i agresywność wobec sąsiadów, która pochłania tak wiele środków materialnych państwa.
W Rosji brakuje ludzi, którzy woleliby wolność od przynależności do wielkiego mocarstwa. Rosyjska inteligencja, która tak lubi narzekać na to, że jest uciśniona, w gruncie rzeczy bardziej ceni imperialną potęgę niż prawa obywatelskie. Co nietrudno wytłumaczyć – gdyby Rosja była krajem wolnym, zmniejszyłoby się zapewne rosyjskie terytorium (Czeczenia!) i prestiż Rosji w świecie. Spadłaby liczba zachodnich studentów chcących studiować rosyjską historię i uczyć się języka rosyjskiego. Ci Amerykanie, którzy teraz chcą widzieć w prawosławnej Rosji te wszystkie cnoty, których brak jest krajom wolnego Zachodu – nie mieliby co podziwiać, bo możliwy stałby się pełniejszy wgląd w rosyjską rzeczywistość.
I dlatego mnie zdumiewa, gdy ktoś z Europy Środkowej współczuje Rosjanom, że nie doczekali się demokratycznych rządów, podczas gdy prawie wszystkie europejskie narody poprzednio okupowane przez Sowiety znalazły już swoje miejsce wśród europejskich demokracji. Vous l’avez voulu vous-même, George Dandin. Rosjanie sami wybrali swój los.
Dlatego przestałam oczekiwać na transformację w Rosji. Mniej niż kiedyś interesują mnie przetasowania na najwyższym szczeblu w Moskwie czy kłótnie pomiędzy patriarchą moskiewskim Cyrylem a uralskim przeorem Siergiejem. Nie widzę niczego na horyzoncie, co by dawało nadzieję na zasadnicze zmiany w Rosyjskiej Federacji. W najbliższych latach nie będzie tam demokratycznego przewrotu. Rosja wciąż jest wrogiem Zachodu. Rosjanie wciąż są zafascynowani siłą swojej armii i wynikającym z tego szacunkiem świata. Nie zamierzają tego wymieniać na swobody polityczne. Jakże bardzo chciałabym się mylić.
Ewa Thompson
Rice University
Przeczytaj inne felietony Ewy Thompson z cyklu „Widziane z Houston”