Agnieszka Kołakowska: Przedświąteczne narzekania: nostalgia i kupki nietoperzy [FELIETON]

To, co jeszcze dziesięć lat temu byłoby nie do pomyślenia w naszych liberalnych demokracjach, oto przed naszymi oczami się dzieje. To, co uchodziłoby kiedyś za absurdalny dowcip w złym guście, musimy traktować poważnie. To nie jest już jakaś kolejna fala wojny kultur; nie chodzi już o „kultury”. Chodzi o walkę z totalitarną ideologią. Stoimy w obliczu prawdziwej rewolucji, w której wrogami są ludzie biali, wolność słowa, nauka, Europa i jej tradycje – cały Zachód i zachodnia cywilizacja – pisze Agnieszka Kołakowska w nowym felietonie z cyklu „Dziękuję za zrozumienie”.

Im dalej, tym gorzej. (Chyba nie po raz pierwszy to mówię). Dwie rzeczy, rzekł (ponoć) Einstein, są nieskończone: wszechświat i ludzka głupota. Ale niewiarygodne absurdy, jakie wszędzie wokół widzimy, w każdym zakamarku życia w gruzach naszych liberalnych demokracji, niekoniecznie są skutkiem głupoty; całkiem inteligentni ludzie czasem dają się zwieść teoriom spiskowym, uwikłać w szponach bredni i pogrążać w szalonych, szkodliwych i sprzecznych wewnętrznie ideologiach. (Ale czy nie wszystkie ideologie są z natury rzeczy szalone i szkodliwe?).

Na przykład, całkiem inteligentni ludzie, wśród nich także naukowcy, naprawdę wierzą, na przekór wszelkim faktom, że nadchodzi „katastrofa” klimatyczna, i że jeśli natychmiast wyłączymy prąd oraz pozbędziemy się ropy, to z czasem (kiedy?) będzie 1,8 (dlaczego nie 1,7? albo 1,9?) stopni mniej (niż co?). Albo że niejedzenie krów jakoś ocali planetę. Są to w oczywisty sposób brednie – są to brednie nawet na kilka oczywistych sposobów (których jednak – halo, proszę nie odchodzić! – nie wyliczę, bo nie ma miejsca, a cierpliwość czytelników – jeśli są jeszcze tacy – też nie jest bezgraniczna). Dla każdego o mózgu nawet robaczka świętojańskiego powinno to być oczywiste. Ale nie jest tak: krąży i rozprzestrzenia się jakiś dziwny wirus, który zabija zdrowy rozsądek. Histeria klimatyczna sięgnęła szczytu: aktywiści klimatyczni grożą końcem świata, wojnami, napadami, morderstwami, gwałtami, anarchią. Niektórzy z nich są rodzicami; ich dzieci żyją w przerażeniu.

Ale jedyna katastrofa, jaka nas czeka, to katastrofa wywołana przez tych właśnie ludzi. Nie wiem, czy alarmiści klimatyczni naprawdę wierzą, że wdrożenie ich żądań może zapobiec globalnej „katastrofie”. Wolno w to wątpić. Na pewno nie uważają, by na nich też ciążyły jakiekolwiek obowiązki; obowiązki nielatania samolotami i nieogrzewania domów ciążą tylko na innych. Większości z nich zależy głównie na ostentacyjnym chełpieniu się własną wyższością. Nie liczą się ani czyny, ani skutki.

Histeria klimatyczna sięgnęła szczytu: aktywiści klimatyczni grożą końcem świata, wojnami, napadami, morderstwami, gwałtami, anarchią. Niektórzy z nich są rodzicami; ich dzieci żyją w przerażeniu

Mimo to nasi politycy temu ulegają, najwyraźniej zarażeni wirusem, który niszczy zdrowy rozsądek. Tak samo, jak ulegają aktywistom BLM, ideologii identyczności grupowej, intersekcjonalności i całej reszcie. Polityka została ostatecznie oderwana od skutków. Kiedyś to oderwanie było charakterystyczne dla lewicy, która kierowała się wyłącznie zasadami doktryny, niezależnie od skutków; teraz także konserwatywne rządy brną w jawne absurdy, nie licząc się ze skutkami. Trudno zrozumieć, trzydzieści lat po upadku Związku Sowieckiego, jak mogło dojść do tego, że w zachodnich demokracjach króluje cenzura i fakty już się nie liczą; liczy się tylko ideologia i przestrzeganie jej przykazań, bezkrytyczne, bezmyślne powtarzanie doktryn panującej ortodoksji. I nie tylko się liczą: są obowiązkowe. Obowiązkowe jest też szczucie i „kancelowanie” nieposłusznych. Nie wolno milczeć, bo „milczenie jest przemocą”. Trzeba dołączyć. Klaskać i maszerować, jak w czasach stalinowskich. Czasem trzeba też klękać.

Ogarnia nas – no dobrze, może nie nas wszystkich, ale nie jestem w tym odosobniona – nostalgia za dawnymi czasami: tęsknota za wojnami kultur z początku lat 1960., które wydają się teraz – w porównaniu z tym, co się obecnie dzieje – niewinne i niegroźne. Zdarza nam się nawet westchnąć z nostalgią za starą socjalistyczną lewicą. W tych dobrych starych czasach ta lewica nie skupiała się na drzewach i planecie, nie sprzeciwiała się przemysłowi ani elektryczności, nie była antysemicka ani rasistowska, nie narzucała samo-definicji według rasy i płci, nie chciała wprowadzać cenzury, nie potępiała nauki pisania i czytania jako elitarne, wierzyła w naukę i w wolność słowa. Dzieci-kwiaty chciały znieść egzaminy uniwersyteckie, ale nikt nie sugerował „innych sposobów poznania”, nikt nie chciał zamykać całych wydziałów i nauk jako kolonialnych siedlisk białej supremacji, kneblować białych, uczyć ośmiolatków o możliwościach zmiany płci, narzucać wszystkim obowiązkowych sesji autokrytyki ani „kancelować” ludzi za niesłuszne opinie. Wydawnictwa nie wynajmowały komisarzy „wrażliwości”, by cenzurować książki, w których mieli wykrywać niesłuszne treści. W tej złotej epoce można było swobodnie pisać powieści i kręcić filmy na różne tematy, bez wstawiania przypominających czasy komunistycznej cenzury obowiązkowych wzmianek o systemicznym rasizmie i białej supremacji, żeby „przeszły”. Nie było totalitarnej indoktrynacji w przedszkolach; nie było w szkołach propagandy, przypominającej stalinowskie czasy; na uniwersytetach ani w miejscach pracy nie było obowiązkowego szkolenia ideologicznego.

Owszem, Facebook i Twitter, których wtedy nie było, odpowiadają za bardzo wiele, ale nie możemy jednak wszystkiego na nie zwalić. Wolno zapytać: czy nasza cywilizacja byłaby w obecnym stanie rozkładu, gdyby ich nie było? Przypuszczam, że tak. Ale może nie będziemy długo czekać na odpowiedź: dowiemy się, gdy wskutek działań klimato-alarmistów zgasną światła, skończy się wi-fi i nie będzie już można ładować smartfonów ani komputerów. Miły będzie powrót do pisania listów i przemieszczania się za pomocą konia, ewentualnie konia i bryczki. Mniej miłe będą kolacje złożone z surowej cebuli i kartofli, spożywane w mrozie przy świecach.

Nie powinniśmy już mówić o „wojnie kultur”, ani o „poprawności politycznej”. Ta wojna już dawno przekroczyła granice obszarów znaczenia tych słów. Nie mówiąc o granicach absurdu

Tymczasem rasistowskie okazują się nie tylko drzewa, lecz także inne rośliny, na przykład kalafiory – w ich przypadku przypuszczalnie dlatego, że są białe. A może dlatego, że gdzieś, kiedyś, jedli je kolonialiści, imperialiści i właściciele niewolników. Kto wie. We Francji, gdzie drzewa nie są jeszcze rasistowskie, burmistrz miasta Bordeaux wprowadził do Konstytucji miasta prawa drzew. Drzewa zasługują odtąd na „szacunek same w sobie”; nie wolno ich uprzedmiotowiać. Mają prawo do przestrzeni, która im jest „potrzebna do zrealizowania pełni swoich możliwości”. Ale – zapytał mój mąż – jakie, w takim razie, mają obowiązki? O obowiązkach drzew na razie nie było mowy.

I tak niedobrze, i tak niedobrze. Zasadzić to drzewo czy nie? Podczas wojny kultur lat 1960., kiedy drzewa i kalafiory nie były jeszcze rasistowskie, nie było takich problemów. Nikt też nie sugerował, że zasługujemy na szacunek wyłącznie ze względu na naszą płeć, kolor skóry i wyraz modnych, słusznych poglądów, a nie za nasze czyny i osiągnięcia. (Ani dlatego, że jesteśmy drzewem.) Martin Luther King, największy symbol amerykańskiej walki o prawa obywatelskie czarnych, marzył o równych szansach dla wszystkich niezależnie od koloru skóry. Teraz, kiedy liczy się wyłącznie kolor skóry i białe postępowe elity walczą w imieniu czarnych o segregację i cenzurę, nie wolno o nim wspominać.

Nie powinniśmy już mówić o „wojnie kultur”, ani o „poprawności politycznej”. Ta wojna już dawno przekroczyła granice obszarów znaczenia tych słów. Nie mówiąc o granicach absurdu. To, co jeszcze dziesięć lat temu byłoby nie do pomyślenia w naszych liberalnych demokracjach, oto przed naszymi oczami się dzieje; to, co uchodziłoby kiedyś za absurdalny dowcip w złym guście, musimy traktować poważnie. To nie jest już jakaś kolejna fala wojny kultur; nie chodzi już o „kultury”. Chodzi o walkę z totalitarną ideologią. Stoimy w obliczu prawdziwej rewolucji, w której wrogami są ludzie biali, wolność słowa, nauka, Europa i jej tradycje – cały Zachód i zachodnia cywilizacja. Można mówić, że ci rewolucjoniści to przecież ogromna mniejszość; ale pamiętajmy, że bolszewicy też byli ogromną mniejszością. Można zauważyć, że większość czarnych wcale tego wszystkiego nie chce i milczy tylko ze strachu; ale wywierana na nich presja jest niezwykle silna: w końcu chodzi o lojalność, o przyłączenie się do „swoich” wobec opresji. Niewielu jest takich, co mają siłę taką presję wytrzymać i odwagę się sprzeciwić. Można powtarzać, że przecież ta ideologia nie ma zorganizowanej Partii, ani policji, ani czołgów; ale mimo to rządy jej ulegają. Nikt nie puka do drzwi w środku nocy; ale ludzie żyją w strachu, tracą pracę i dochody, boją się mówić, boją się myśleć.

Zaczęło się – jak zazwyczaj – na uniwersytetach; ale nie skończyło się tam. Dziś nie ma już ani skrawka swobodnej przestrzeni w żadnej sferze życia, pracy, sportu, nawet rozrywki. Nie ma jeszcze gułagów, ale bardzo możliwe, że niedługo będą obozy „reedukacji”. W końcu są już obowiązkowe publiczne sesje auto-krytyki i obowiązkowe szkolenia o rasizmie i „wrażliwości” – w szkołach i na uniwersytetach, we wszystkich prawie miejscach pracy, nawet w parlamentach. I w kościołach. Nic już nie jest nie do pomyślenia; nie ma już niczego, co „przecież nie mogłoby się wydarzyć tutaj”.

Dziś nie ma już ani skrawka swobodnej przestrzeni w żadnej sferze życia, pracy, sportu, nawet rozrywki. Nie ma jeszcze gułagów, ale bardzo możliwe, że niedługo będą obozy „reedukacji”

Tymczasem nigdzie nie ma skutecznego oporu. W Stanach Zjednoczonych słychać głosy, nawołujące do sojuszu liberałów, konserwatystów różnych pokrojów, nawet „starej” lewicy, którzy razem mogliby zatrzymać długi marsz przez instytucje i przeciwstawić się rozpadowi naszej cywilizacji. Antymarksistowska lewica, libertarianie, neokonserwatyści, klasyczni liberałowie i Thatcheryści (halo! jestem tu!), religijni konserwatyści. Szanse na taki sojusz są nikłe – jak na razie wszyscy się kłócą o liberalizm i nikt z nikim do zgody nie doszedł – ale przynajmniej rozmawiają. Taki sojusz byłby to tylko tymczasowy i trudny do utrzymania, ale jednak silny, zdolny do skutecznego działania przeciwko postępowym ideologiom z jednej strony, religijnym integrystom z drugiej i orędownikom powrotu do jaskiń w trzeciej. (Muszą być co najmniej trzy strony, bo nie wszystko się pokrywa ze starym podziałem lewica-prawica: ociepleniowcy i eko-szaleńcy, na przykład, istnieją po obu stronach.) W latach 1960. właśnie tak było. Liberałowie wszelkich pokrojów wiedzą, że to jedyna szansa. Dlaczego w Polsce takie rozmowy są niemożliwe? Dlaczego jedynym lekarstwem na totalitarne ideologie ma być rezygnacja z liberalizmu i wprowadzenie jakiejś formy teokracji, która udaje, że nią nie jest?

I dlaczego każdy prawie nowy „konserwatywny” polityk, który się wyłania, okazuje się miłośnikiem Rosji? I często także Chin? Ludzie pytają o Zemmoura i oczekują, że coś o nim powiem, skoro jestem we Francji; ale Zemmour, ta nasza wielka nowa nadzieja, też okazał się miłośnikiem Rosji. Prócz tego chciałby narzucić dzieciom francuskie imiona. (Nie tylko muzułmańskie mu przeszkadzają; amerykańskich też nie lubi. Zakaz żydowskich najwyraźniej nie jest dla niego problemem.) To wystarczy; nic więcej nie trzeba ani nie warto o nim pisać. Owszem, niepokojące jest, że co drugie dziecko we Francji nazywa się Muhammad; ale dekretowanie, że ma nazywać się Jean-Marie, jest – poza tym, że niczego nie załatwi – nie do pomyślenia.

W obliczu tego wszystkiego ogarnia nas nie tylko nostalgia; ogarnia też bezsilność. Nie można już tego strawić, nie mówiąc o pisaniu o tym. Najciekawszy tekst, jaki ostatnio czytałam w gazecie, był o tym, jak usuwać z firanek kupki nietoperzy. Jeśli jest jeszcze ktoś, kto ten felieton czyta – może z nudów albo z czystej rozpaczy, bo nic poważnego nie może już strawić – ten biedny osamotniony zrozpaczony ktoś zauważył zapewne, że już od dawna znikły zeń analizy politycznych nurtów, i właściwie wszelkie uwagi na wszelki poważny temat. Czytamy w kółko to samo, piszemy w kółko to samo, nic to nie daje i nikt nie słucha. Halo? Jest tam ktoś? Ratunku!

Agnieszka Kołakowska

Przeczytaj inne felietony Agnieszki Kołakowskiej z cyklu „Dziękuję za zrozumienie”

PROO NIW belka teksty98